cruelty free

Które koreańskie marki nie testują na zwierzętach? Moje doświadczenia z kosmetykami cruelty-free

11:34

Photo by Gustavo Zambelli on Unsplash

Od ostatniej notki w maju minęło pół roku. Dla tych kilku osób, które zastanawiały się, co się działo w tym czasie, już spieszę z wyjaśnieniem. Uwaga - post jest długi (nie, żebym dotąd isała krótkie). Sponsorują go małe, puszyste zwierzątka.

Mniej więcej od początku roku konsekwentnie zmieniam kosmetyki na takie, co do których mam maksymalną pewność, że nie mają powiązań z testami na zwierzętach, tj. nie były testowane na zwierzętach na żadnym z etapów produkcji - ani gotowe kosmetyki, ani składniki użyte do ich produkcji.

Jest to temat, który wzbudza trochę kontrowersji i sporo nieporozumień, ze względu na ogólnie panującą dezinformację w temacie. Pogłębia ją angielski termin “cruelty-free”, tłumaczony na “bez okrucieństwa”.

Kosmetyki bez okrucieństwa, czyli jakie?
Termin “cruelty free” odnosi się wyłącznie do testów na zwierzętach. Nie obejmuje wykorzystania składników odzwierzęcych, takich, jak tłuszcz czy włosie, które również wiążą się z okrucieństwem wobec zwierząt, jednak samych składów kosmetyków dotyczy termin “wegańskie”.

Wegańskie, czyli jakie?

Kosmetyki wegańskie to takie, które nie zawierają składników pochodzenia zwierzęcego. Tylko tyle.
Czy to oznacza, że kosmetyki wegańskie mogą być testowane na zwierzętach?

Tak. Kosmetyk może być opisany przez producenta jako wegański, nawet, jeśli firma testuje swoje kosmetyki na zwierzętach. I odwrotnie, kosmetyk może być nietestowany i oznaczony jako cruelty-free, ale zawierać składniki pochodzenia zwierzęcego. Jeśli ktoś chce mieć kosmetyk wegański i nietestowany, musi szukać obu informacji.


Gdzie nie szukać informacji o testach?
Niestety, certyfikaty, informacje na opakowaniach, króliczki, ani zapewnienia producenta nie są wiarygodnym źródłem informacji, zwłaszcza, jeśli producent deklaruje, że “testuje tylko, gdy wymaga tego prawo”. W praktyce oznacza to zwykle, że sprzedaje on swoje produkty w Chinach kontynentalnych, bo to tam testy nadal wymagane są, by wejść na rynek, chodzi zwykle o zgodę tzw. post market testing - marka godzi się, by Chiny przetestowały ich produkty w jej imieniu, jeśli zdecydują, że mają taką potrzebę. Jeśli marka się na to godzi, bierze udział w całym procedrze i nie można uznać jej za wolną od powiązań z testami.
Certyfikaty typu Vegan society czy Viva! są pewną wskazówką, jednak wiele certyfikatów dotyczy danego produktu, nie zaś całej marki - marka może posiadać w swojej ofercie inne kosmetyki testowane, co oznacza, że jest marką testującą.

A co z certyfikatem Leaping Bunny?
Jest to certfikat płatny, a co za tym idzie - nie niezależny. Dodatkowo, w jego przypadku nie są sprawdzane wszystkie istotne informacje, jak pochodzenie składników.

To gdzie w takim razie szukać informacji?
Najbardziej wiarygodne są niezależne źródła, których autorzy zbierają informacje bezpłatnie. Jest to blog Logical Harmony Tashiny Combs, a w Polsce - Happy Rabbit Ewy Wiewiór i grupa na Facebooku Kosmetyki bez okrucieństwa Cruelty free/Vegan cosmetics Kasi Konopy z Pink Mink Studio.

Photo by Leximphoto on Unsplash

Czy te źródła nie są nawiedzone i czasem nie przesadzają?
To właśnie wyśrubowane kryteria sprawiają, że wymienione źródła są najbardziej wiarygodne. Na liście PETY można znaleźć marki, o których wiadomo, że są w Chinach. Jeśli coś jest na liście Tashiny, można po to sięgnąć bez obaw - aktualizuje ją na bieżąco i jeśli tylko status jakiejś marki się zmieni, szybko o tym informuje.

Co to znaczy, że status marki się zmienia?
Status marki może zmienić się w związku z ekspansją do Chin lub na przykład w momencie, gdy marka zostanie kupiona przez inny podmiot, o którym nie wiadomo, jakie ma podejście do testów lub wiadomo, że testuje. Firma może wówczas przestać być cruelty-free lub utrzymać swój status marki nietestującej, kiedy Tashina uzyska deklarację od nowego właściciela.

A co, jeśli nowa firma-matka testuje?
To temat, który nieustannie wywołuje dyskusje i kwestia, którą należy rozważyć samodzielnie. Na Logical Harmony takie firmy znajdują się na liście cruelty-free z adnotacją na temat firmy-matki, w grupie Kosmetyki bez okrucieństwa uznawane są za niezgodne z filozofią grupy. Podejścia są dwa: albo ktoś nie chce zasilać kiesy testującej firmy-matki i rezygnuje z kupowania takich kosmetyków, albo uważa, że kupując kosmetyki ich nietestującej marki “głosuje portfelem” przyczyniając się do pokazania, że nietestowana marka oznacza wyższe zyski. Ja przychylam się do drugiego podejścia, ponieważ wierzę, że przyszłość jest wolna od testów, ale jest to powolna zmiana i warto wspierać dobre decyzje firm. Chętniej jednak wybieram kosmetyki, o których wiem, że są “czyste”.



Zwierzęta laboratoryjne to nie tylko szczury, myszy i króliki. To również koty... | Photo by Edgar Edgar on Unsplash
Wszystko fajnie, ale w UE jest przecież zakaz testów?
Prawo Unii faktycznie zakazuje testowania kosmetyków na zwierzętach. Obecnie nic jednak nie mówi o firmach, które godzą się na testy w Chinach ani o sprowadzaniu i wykorzystywaniu testowanych składników. Większość producentów w ogóle tego nie sprawdza i o tym nie myśli - to przypadek większości polskich firm, które nie mają statusu cruelty-free. Jeśli sprzedają wyłącznie w Polsce, końcowe produkty z pewnością nie są testowane. Nadal jednak mogą być tworzone z testowanych składników.

Ok, a co ze składnikami, które były przetestowane dawno temu? Przecież nawet glicerynę ktoś na pewno kiedyś testował?
Testowanie składników dotyczy zaopatrywania się w składniki u firm, które są obecnie zaangażowane w testy. Nie tego, czy dana substancja była kiedyś, w przeszłości przetestowana. Testowanie nowych składników to trudny temat, ponieważ w wielu miejscach świata testy na zwierzętach są w takim wypadku wymagane (jak choćby w branży spożywczej, gdzie jakiś czas temu miała miejsce kontrowersja dotycząca firmy Beyond Burger). To również dlatego wielkie koncerny opracowujące nowe składniki, jak nowoczesne chemiczne filtry UV, nie mają szans być cruelty-free. Są w zupełnie innej sytuacji, niż mała, rodzinna firma z Polski sprzedająca ręcznie robione mydła. W przypadku nowych substancji sytuacja jest podobna, jak w przypadku leków - jest to zło konieczne, o którym bardzo ciężko jest mówić, ale dla którego nie mamy na ten moment alternatywy.

Testy na zwierzętach są niepotrzebne
Testowanie kosmetyków ogółem jest jak najbardziej potrzebne, jednak w tym przypadku mamy do dyspozycji znacznie lepsze metody, jak testy in-vitro (na tkankach wyhodowanych w laboratorium) czy testy na ochotnikach. Składniki większości kosmetyków są dobrze znane i przebadane, znamy ich bezpieczne stężenia, więc często wymagany jest raczej test konsumencki (by sprawdzić, czy krem jest miły w użyciu i działa) niż istnieje faktyczna konieczność wsmarowania kremu w gałki oczne.

Testy na zwierzętach są okrutne
Nie będę wklejać żadnych linków, jednak zainteresowani znajdą wiele przykrych zdjęć i nagrań w Google. Nie raz czytałam wypowiedzi w stylu “ale jeśli te zwierzęta mają dobre warunki, to może to nie jest takie złe”. Jest złe i jest niepotrzebne. Niestety, testy nie wyglądają tak, że króliki siedzą na złotych poduszkach, podczas gdy usłużni laboranci wsmarowują im w łapki odżywcze serum. Jeśli ktoś jest zainteresowany, jakie konkretnie metody są wykorzystywane, kilka jest wymienionych w Wikipedii.

psy... | Photo by Lydia Torrey on Unsplash

Większość z nas nadal używa kosmetyków firm powiązanych z testami
Skoro testy są okrutne a przy tym zbędne, łatwo wysnuć logiczną konkluzję, że nie powinny mieć miejsca - konkluzję, do której doszły władze UE i którą podziela większość osób. Niestety, z powodu nieprecyzyjnych wytycznych i braku powszechnie dostępnych informacji masa osób przeciwnych testom wciąż nieświadomie używa kosmetyków firm powiązanych z testami. Wydaje się nam, że skoro kupujemy kosmetyki w Polsce, to na pewno nie są testowane, zapewniają nas o tym również sprzedawczynie w drogeriach i perfumeriach i same firmy, poświęcając całe strony na ikonki króliczków i zapewnienia, że są bardzo przeciwni testom i absolutnie nigdy nie testują… chyba, że wymaga tego prawo. Czyli tak w sumie to testują - ale udaje im się to opisać tak, żeby konsument zrozumiał, że nie, poza bardzo rzadkimi, prawie nieistotnymi przypadkami, jak to, że rynek chiński jest dla nich tak atrakcyjny, że wolą porzucić swoją deklarowaną postawę etyczną, bo $$$. Ja takiej firmy wspierać nie chcę, choć koniec końców:

Wybór kosmetyków to osobista decyzja
Ja wybieram kosmetyki nietestowane, jednak rozumiem (tak naprawdę to nie rozumiem), jeśli kogoś ta kwestia w ogóle nie interesuje. Pozostaje jeszcze jedna kwestia, być może w kontekście tego bloga kluczowa, czyli:

Które marki azjatyckie są cruelty-free?
Żadne. Istnieje w sieci wiele list, które dzielą marki na te cf, cf-ale-będące-w-Chinach, podobne listy ma koreańska KARA (Korea Animal Rights Advocates) i japońska JAVA (Japan Anti-Vivisection Association), jednak nie są one wiarygodne z tych samych względów, co inne certyfikaty. Nie mamy wglądu w ich wymagania, nie wiemy, czy sprawdzają pochodzenie składników. Jedyną firmą, która figuruje na liście PETY jest Benton, wiadomo też, że Klairs przekazało darowiznę na rzecz KARY. Oznacza to, że coś się dzieje, że temat jest żywy - obojętnie, czy ze względów PR-owych czy firmy te faktycznie chcą uczestniczyć w pozytywnych zmianach. Nie jest to całkiem bezpodstawne założenie, np. 2sol jest firmą zaangażowaną w temat drugowojennych koreańskich “pocieszycielek”, a Korea zdecydowała się pójść w ślady Europy i wprowadzić zakaz testów (w Japonii testy nadal są dozwolone, choć nie obowiązkowe). Nie zmienia to jednak faktu, że Klairs figuruje u Tashiny na liście “pending”, co oznacza, że nie albo nie wysłali deklaracji, albo nie byli w stanie pewnych rzeczy udowodnić, podobnie np. Whamisa. Niektóre firmy zapytane o testy robią się defensywne i odmawiają komentarza - jak np. Innisfree, które najwyraźniej ma coś do ukrycia?

Rynek chiński jest dla azjatyckich firm niezwykle atrakcyjny i większość popularnych koreańskich i japońskich marek sprzedaje swoje produkty w Chinach stacjonarnie. Sprzedaż online oraz w specjalnych strefach, jak w Hong Hongu, nie wymagają testów na zwierzętach.

Czy to znaczy, że nie stosuję już azjatyckiej pielęgnacji?

“Azjatycka” filozofia pielęgnacji nie wymaga stosowania produktów z Azji. Mój blog skupia się na metodach i świadomej pielęgnacji, nie na konkretnych produktach. Czy świadoma pielęgnacja może ignorować implikacje kosmetycznych wyborów?

Bardziej adekwatnym zresztą byłoby nazwanie jej “pielęgnacją według reddita Skincare Addiction”, ponieważ model, który stosuję opiera się na tzw. “składnikach aktywnych” (ang. actives), jak witamina C, kwasy, retinol, które nie były popularne w Korei, dopóki ich kosmetykami nie zainteresował się Zachód. Kwas salicylowy był, i zdaje się, że dalej jest zakazy w kosmetykach - to dlatego COSRX (i inne firmy) zamiast niego używa betaine salicylate. Wynika to prawdopodobnie z faktu, że kuracje dermatologiczne są tam relatywnie tanie, łatwo dostępne i popularne - stąd brak popytu na słabsze wersje kosmetyczne, które z kolei są bardzo pożądane w USA, gdzie dostęp do służby zdrowia jest, lekko mówiąc, utrudniony.

...małpy. | Photo by Andre Mouton on Unsplash

Czy wymieniłam już wszystkie produkty na cruelty free?
Nie udało mi się jeszcze wymienić wszystkich kosmetyków. Jest masa produktów, polskich i zagranicznych, które nadają się do włączenia do azjatyckiej pielęgnacji. Na pewno w kolejnych postach pojawiać się będą moje rekomendacje - jeśli kogoś interesuje azjatycka pielęgnacja w nurcie cruelty free zapraszam do dalszej lektury bloga, jeśli dla kogoś jest to deal breaker i chce czytać wyłącznie o kosmetykach koreańskich, nie obrażę się :)

Nie będę jednak ukrywać, że dla mnie był (jest) to proces trudny. Kosmetyki do włosów i ciała wymieniam w miarę, jak się kończą, sięgając po zamienniki cf. Podobnie z kolorówką, choć tu zużycie produktów idzie wolniej, więc równolegle poszukuję rzeczy, które spełnią moje oczekiwania równie dobrze, jak te już “znalezione” - jestem osobą, która jak znajdzie dobry tusz, to już zawsze kupuje ten sam, chyba, że producent postanowi go popsuć zmieniając skład, co się zdarza. Na szczęście nowy ulubiony tusz mam już w wersji vegan i cf ;) Wówczas, jeśli mogę, te zbędne nie-cf rzeczy rozdaję znajomym (lub wyrzucam, jeśli odkryję, że mam coś już tak długo, że wstyd się przyznać).

Wymiana pielęgnacji twarzy jest jednak dla mnie bardzo trudna ze względu na “świetne” combo AZS + skłonność do trądziku kosmetycznego. Polskie kosmetyki naturalne, te o “dobrych składach”, tak ukochane w blogosferze w dużej mierze opierają się na naturalnych olejach, z których duża część generuje spore problemy w kwestii mojej przypadłości numer 2. Umiłowanie olejków eterycznych - w kwestii nr 1. Nie wspominając już o tym, że moja cera nie znosi składników popularnie uznawanych za przeciwtrądzikowe, czyli tlenku cynku i witaminy E w formie tokoferolu (octan tokoferylu jest ok) oraz pewnych wielkości kwasu hialuronowego (zabawa w zgaduj-zgadula jakiej wielkości użył producent w danym produkcie - nie polecam). Znalezienie produktu bez tokoferolu samo w sobie jest wyzwaniem, następnie ten produkt musi być cf, a dopiero na końcu mogę się zastanawiać, czy w ogóle działa i czy jest przyjemny (albo chociaż znośny) w stosowaniu. Trafienie na produkt, którego mogę używać, a przy tym spełni oczekiwania kosztuje sporo czasu i pieniędzy - nie tylko muszę poszczególne kosmetyki testować, a następnie leczyć efekty w razie porażki, ale zostaję też ze stertą produktów, których nie zużyję.


Jak ułożyć azjatycką pielęgnację cruelty free?
Mam nadzieję, że Was nie zniechęciłam - ostatecznie jest to proces pozytywny i przy okazji pomaga otworzyć się na nowe produkty, zamiast w kółko używać tych samych (to, co napisałam o tuszu do rzęs tyczy się u mnie również pielęgnacji...) :)

Większość kroków można ułożyć zarówno z azjatyckich jak i zachodnich produktów, a w niektórych kategoriach - jak kwasy czy wit. C - zachodnie są nawet lepsze. Są jednak dwie kategorie, w których Korea i Japonia zdecydowanie przodują i znalezienie zastępstwa wymaga w ich przypadku odrobiny poszukiwań i prób: toniki nawilżające i filtry UV.

Tonizacja jest u nas nadal kojarzona głównie z obniżaniem pH po myciu, królują hydrolaty, ew. “goły” kwas hialuronowy. Produkty te często są nieprzyjemne w użyciu (humektanty są lepiące w dotyku, z natury), zwykle też niedostatecznie nawilżają. Jest trochę produktów polskich, które “dają radę”, ale duża ich część niestety nie jest cruelty-free (najczęściej - nie sprawdzają dostawców). Przede wszystkim polecam mgiełki Miya, mimo, że u mnie niestety się nie sprawdziły - większość osób ma jednak cerę trochę mniej kapryśną, niż moja ;) Sama zaczynam testy Toniku-serum 2w1 z Tołpy i mam wielką nadzieję, że okaże się prostym, nudziarskim nawadniaczem, jakiego szukam.

Druga grupa - filtry UV - jest trochę trudniejsza w obsłudze. W tym temacie zgadzam się ze Swayze z Unnatural Vegan. Większość dobrych filtrów - w tym także zachodnich filtrów aptecznych z imponującym PPD, jak LRP - nie jest cf. Stosowanie filtrów to jednak nie tylko przeciwzmarszczkowy kaprys, ale przede wszystkim tania i efektywna metoda zapobiegania rakowi skóry. I w tym kontekście najważniejsze jest, by filtra używać. Codziennie. Niezbędny jest do tego filtr, którego używać się da. Który nie wywołuje pryszczy, nie szczypie w oczy, nie trzeba walczyć, by zechciał współgrać z makijażem. Te wszystkie rzeczy, które sprawiają, że rano zerkamy za okno z nadzieją, że może jest dziś na tyle pochmurnie, że da radę wyjść bez ochrony UV. Znalezienie takiego filtra, nawet z pełnej puli, już samo w sobie jest osiągnięciem, dodatkowe ograniczenia jedynie utrudniają to zadanie. Oczywiście zachęcam do szukania filtrów cf - firmy jak Coola czy Alba Botanica zbierają dobre opinie. Łatwo będzie też fankom filtrów fizycznych. W moim przypadku, nie trafiłam jeszcze na filtr cf, który przeszedłby pierwszą eliminację pt. “brak składników, po których mam pryszcze” - co nie znaczy, że przestałam szukać. Jeśli znacie filtr cruelty free bez tlenku cynku, witaminy E, alkoholi tłuszczowych, pochodnych kokosa i acne triggerów powyżej 2 (to te wszystkie myristyl myristate), koniecznie dajcie znać! Byłoby też super, gdyby zawierał więcej filtrów, niż sam dwutlenek tytanu. Dopóki na taki nie trafię, używam mojego obecnego filtra i skupiam się na wymianie reszty kosmetyków.

Nie chcę używać Twojego kremu. | Photo by Kote Puerto on Unsplash

Lepiej robić co można, niż nie robić nic
Może to mało optymistyczna konkluzja jak na tak długi post, jednak uważam, że w momencie, gdy ktoś chce wymienić wszystkie kosmetyki na cruelty-free, jest to jedyna rozsądna droga.

Najlepiej zacząć od produktów najmniej istotnych, łatwo zastępowalnych i takich, które lubimy często zmieniać: zwykle to np. mydło do rąk, żel pod prysznic, produkty do kąpieli. U mnie to była także chemia domowa (opcje ekologiczne - Klareko, Yope i Onlybio są cf :)) i pielęgnacja włosów, gdzie lubię testować nowe rzeczy. Stopniowo przechodzę do kolejnych produktów, na koniec zostawiając te, z którymi będzie najtrudniej - u mnie to filtr UV, serum Fitomedu i antyperspirant, ale dla kogoś innego mogą to być ulubione perfumy czy np. szampon przeciwłupieżowy. Może się okazać, że dla tego szamponu nie widać alternatywy - wówczas nie warto się tym zadręczać, bo zmieniwszy resztę kosmetyków i tak robimy więcej, niż ogół. W przypadku chorób skóry kosmetyki często zastępują lub wspierają leki i jest to zupełnie inna sytuacja, niż wybór nowej szminki.

Najfajniejsze w tym procesie jest poznawanie nowych marek, na które inaczej nie zwróciłabym może uwagi i moment, kiedy znajduję produkt cf dużo lepszy niż to, czego do tej pory używałam. Tak trafiłam na moje ulubione obecnie perfumy - Diptyque Tam Dao, myjek, który znacząco pomógł mi przy AZS - Odżywczą śmietankę do kąpieli z Momme czy świetną polską kolorówkę Glam Shop od Hani Knopińskiej.

Można oczywiście hurtem pozbyć się wszystkich obecnie posiadanych produktów i zakupić je wszystkie w wersji cf, ale raz, że wiąże się to z absurdalnymi kosztami, a dwa… przypominam post o wprowadzaniu nowych produktów ;)

Myślę, że jest to coś, przez co przechodziło wiele z nas, plan pt. “wymienię wszystkie swoje kosmetyki na azjatyckie!”. W tym przypadku również chciałabym, aby już wszystkie posiadane przeze mnie kosmetyki były nietestowane na zwierzętach, jednak muszą one trzymać pewien poziom, do którego przyzwyczaiły mnie kosmetyki azjatyckie. I takimi właśnie odkryciami chciałabym się z Wami dzielić :) Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną!

Cera odwodniona

Recenzja: Klairs Supple Preparation Unscented Toner

13:16


Tonik z Klairs* to produkt znany każdej fance koreańskich kosmetyków. Jest dostępny w wielu polskich sklepach, również stacjonarnie - ja jednak, poza próbkami, nie miałam go dotąd szansy używać. Ponieważ cierpię na AZS, staram się unikać substancji zapachowych w kosmetykach, również tych w formie naturalnych olejków eterycznych. Producent jednak wyszedł naprzeciw takim osobom, jak ja i stworzył wersję bezzapachową. Jak się sprawdza?

Poniższy produkt otrzymałam do recenzji od sklepu Wishtrend*.
Recenzja zawiera linki afiliacyjne, oznaczone gwiazdką (*).

Co to jest?
 Klairs Supple Preparation Unscented Toner* to tonik nawilżający o konsystencji nieco gęstszej od wody. To jeden z tych produktów, o których ciężko się pisze: absolutna baza, produkt, który ma proste zadanie (w tym przypadku: nawilżenie), a główne oczekiwania sprowadzają się w zasadzie do tego, jaki ów produkt ma nie być: ma się nie lepić, nie pogarszać stanu cery, nie podrażniać, nie pachnieć, nie wałkować się pod innymi produktami.

Opakowanie
Opakowanie wersji bezzapachowej jest przezroczyste. Przyznam, że wolę ciemne butelki w przypadku kosmetyków - lepiej chronią ich zawartość przed słońcem. Produkt zamyka się na zakręcany korek: nie jestem największą fanką tego rozwiązania - jestem trochę ciamajdą i taki korek często mi spada i toczy się pod łóżko albo komodę, spod których muszę go wygrzebywać. Zdecydowanie wolę zatyczki z klapką lub te, gdzie naciśnięcie z jednej strony otwiera butelkę, a z drugiej - zamyka. Jest to rzecz, którą producent mógłby rozważyć.

Skład
Water, Butylene Glycol, Dimethyl Sulfone, Betaine, Caprylic/Capric Triglyceride, Natto Gum, Sodium Hyaluronate, Disodium EDTA, Centella Asiatica Extract, Glycyrrhiza Glabra (Licorice) Root Extract, Polyquaternium-51, Chlorphenesin, Tocopheryl Acetate, Carbomer, Panthenol, Arginine, Luffa Cylindrica Fruit/Leaf/Stem Extract, Beta-Glucan, Althaea Rosea Flower Extract, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Hydroxyethylcellulose, Portulaca Oleracea Extract, Lysine HCL, Proline, Sodium Ascorbyl Phosphate, Acetyl Methionine, Theanine, Copper Tripeptide-1CosDNA.

W składzie znaleźć można humektanty (substancje nawadniające) jak kwas hialuronowy, luffa czy aloes, antyoksydanty - wit. E i C w formie SAP oraz substancje łagodzące podrażnienia: ekstrakt z wąkrotki, pantenol, beta glukan. Oprócz tego rozjaśniającą lukrecję, przeciwzmarszczkowe natto i copper tripeptide-1 oraz kompleks aminokwasów (argininę, prolinę, lizynę, metioninę i teaninę). W zasadzie same dobroci - nie ma się do czego przyczepić.

Dla kogo?
Do każdej cery, ale zwłaszcza dla osób o cerze wrażliwej, odwodnionej.

Jak stosować?
Tonik należy wklepywać po myciu rano i wieczorem. Jeśli stosowane są kwasy, leki lub witamina C, tonik warto użyć po nich - z taką ilością substancji nawilżających mógłby osłabić ich działanie.

Działanie
Produkt spełnia swoje głównej zadanie lepiej, niż dobrze! Po pół godzinie z kwasem moja skóra woła "pić!", zaś  Klairs Supple Preparation Unscented Toner* samodzielnie podbija nawilżenie z 34 do 55%. To nie lada wyczyn przy mojej odwodnionej skórze:

Napój mnie! :(
Dziękuję! :)

Ocena
Po odjęciu połowy punktu za nie do końca trafiające w moje gusta opakowanie, tonik otrzymuje 4.5/5 flaszeczek.


A gdybyście chciały zadbać o swoją cerę bardziej kompleksowo, tonik ten jest częścią dwóch atrakcyjnych cenowo zestawów:

Glass Skin Recipe* zestaw dający efekt "szklanej skóry", nawilżający i rozjaśniający, zawiera także serum z magnolią* i świetną maskę z witaminą E* (której recenzję znajdziecie tutaj). Obie osobno także są obecnie w promocji - 30 i 20% :)

"Dong-Ahn" Kit* który ma sprawić, że będziemy wyglądać na młodsze, niż jesteśmy. Poza tonikiem w zestawie znajduje się bardzo ciekawa nowa maska ryżowa z I'm From*, znany i lubiany Rich Moist Soothing Cream* oraz peptydowe serum Midnight Blue Youth Activating Drop*. Oraz płatki ;) Maskę osobno można obecnie nabyć 30% taniej, a resztę - 20% taniej, również recenzowany dziś tonik.

Nie zapomnijcie użyć kodu  WISH0505 aby otrzymać dodatkowe 5% zniżki.

Promocje trwają już niestety tylko do końca dzisiejszego dnia.

Cera odwodniona

Recenzja: [Jolse] Hope Girl Honey Bee All Day Fixing Mist

06:42


Produkt otrzymałam do recenzji ze sklepu jolse.com

Osoby, którym zdarza się ze mną rozmawiać lub śledzić moje posty w grupie o kosmetykach azjatyckich z pewnością wiedzą, jak bardzo lubię kosmetyki z miodem, a zwłaszcza z propolisem. Swego czasu stworzyłam nawet całkiem obszerną listę takich kosmetyków. Dlatego gdy zobaczyłam, że Jolse szuka recenzentów nowej, miodowej mgiełki od razu się zgłosiłam... a potem o tym zapomniałam. Pod koniec stycznia bardzo zdziwiona otworzyłam paczkę od Jolse, bo przecież nic nie zamawiałam! Dopiero zawartość przypomniała mi, że przecież zgłaszałam chęć testowania tej mgiełki, zapomniałam jedynie sprawdzić, kto dostał się na ostateczną listę. Jak się okazało, również ja ;) 

Co to jest?
Jolse.com to jeden z ulubionych sklepów maniaczek azjatyckiej pielęgnacji, nie tylko ze względu na szeroki asortyment i częste promocje, ale przede wszystkim dzięki darmowej wysyłce i górom próbek, z których rozdawania słyną. Hope Girl jest jedną z ich nowszych marek, na razie jeszcze stosunkowo mało znaną, ale przewiduję, że może się to zmienić. Mgiełka, którą otrzymała do testowania jest na pierwszy rzut oka typowym produktem w swojej klasie: zamknięta w buteleczce z atomizerem, przeznaczona do stosowania w miarę potrzeb.


Opakowanie
W opakowaniu mieści się 80ml produktu - nie jest to bardzo wiele, ale za to mgiełka jest dość poręczna i można ją bez problemu wrzucić do torebki., Na uwagę zasługuje atomizer, który rozpyla naprawdę drobniutką mgiełkę: naprawdę, jest to chmurka, której czasem w ogóle nie wyczuwałam na skórze i nie byłam pewna, czy trafiłam nią w siebie, czy nie. Może spokojnie konkurować z moim ulubieńcem w tym temacie. tj. Clinique Moisture Surge, który jest dla mnie odniesieniem, jeśli chodzi o jakość rozpylanej mgiełki. Benton powinien się od nich uczyć i czym prędzej poprawić swój chlapacz, jakim jest ich "mgiełka" z drzewkiem herbacianym.


Skład
Analiza na Cosdna. Skład jest krótki i bardzo porządny, zaraz po wodzie nawadniacze - gliceryna i trehaloza, składniki miodowe niewiele poniżej. Nie ma w niej żadnych paskudnych dodatków ani alkoholu, który często bywa składnikiem azjatyckich mgiełek.

Dla kogo?

Dla wszystkich, którzy spędzają większość dnia w klimatyzowanych pomieszczeniach, chcą podbić nawilżenie skóry w ciągu dnia, trochę się odświeżyć lub po prostu zrelaksować.




Jak stosować?
Mgiełką można spryskiwać twarz o dowolnej porze dnia, nadaje się pod i na makijaż, ponieważ nie pozostawia klejącej warstwy. Można ją tez stosować zamiast toniku, jednak ponieważ mgiełka jest tak drobna, nie da się nałożyć na raz bardzo dużo - trzeba by się solidnie napsikać ;)

Działanie

Mgiełka oferuje naprawdę solidną porcję nawilżenia. Poniżej wyniki z analizatora, twarz tuż po myciu oraz po zastosowaniu samej mgiełki:

Cera po myciu - jak widać nie jest zbyt różowo...

...i po użyciu mgiełki. Wow!

Ponad 50% uzyskane za pomocą jednego produktu to naprawdę imponujący wynik! Wiem, że niektóre blogerki osiągają nawodnienie na poziome 60-65%, jednak u mnie jeśli uda utrzymać się jakoś czas ok. 45%, to jest już naprawdę świetnie. Kiedy wracam do domu i z ciekawości to sprawdzam, wynik jest zwykle w granicach 30-35%, opatrzony smutną buźką :( Niestety, nie jest łatwo utrzymać dobrze nawodnionej skóry przy cerze atopowej, ta mgiełka jest jednak świetną w tym pomocą - trzymam ją w pracy przy biurku i jak tylko czuję, że jest gorzej - psikam ;)

Jako bonus przy regularnym stosowaniu produkt oferuje też piękny, propolisowy glow - efekt, za który kocham ten składnik.

Ocena
Jestem zaskoczona, jak bardzo spodobała mi się ta mgiełka. Mówiłam sobie, że warto się za jakąś rozejrzeć, ale co którąś oglądałam, to coś mi nie pasowało w składzie, albo po przyjściu okazywała się klejąca, mało nawilżająca czy powodująca wysyp. Ta ma wszystko, co potrzeba i jest dobrze dostępna: kiedy będziecie robić następne zakupy na jolse.com, dorzućcie do koszyka Hope Girl Honey Bee All Day Fixing Mist. Jestem przekonana, że może się nie spodobać tylko osobom, które nie chcą lub nie mogą używać miodu, albo tym, których cera z natury jest tak świetnie nawilżona, że nie zauważą różnicy ;) Ja ją zdecydowanie widzę.

Ulubieńcy stycznia 2018

09:06

Listopadowe i grudniowe szaleństwa zakupowe bardzo wydłużyły moją kolejkę produktów do przetestowania. W związku z tym zdecydowałam, że będę co miesiąc wrzucać podsumowanie, w którym znajdą się te rzeczy, które najbardziej mnie zachwyciły (lub wyjątkowo mi podpadły!). W tym miesiącu na szczęście (spoiler) wszystkie testowane produkty okazały się naprawdę udane! Poznajcie ulubieńców stycznia 2017.




Klairs Freshly Juiced Vitamin E Mask
Kosmetyk ten trafił do mnie po bardzo wielu przygodach i zawirowaniach, miałam go bowiem testować już w listopadzie. Niestety, przesyłka z nim zaginęła bez wieści, a krem (czy też maska) całe tygodnie był absolutnie wyprzedany. Z zazdrością czytałam zachwycone recenzje innych blogerek, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będę miała szansę go przetestować, kiedy Hae Na z Wishtrend dała mi znać, że krem jest ponownie dostępny. Hurra! Kiedy z niecierpliwością czekałam na wysyłkę, koleżanki uprzejmie zapewniały mnie, że nie mam co się cieszyć, bo i tak mnie zapcha. Nie da się ukryć, że mam dużą skłonność do trądziku kosmetycznego, a witamina E to jeden z moich najgorszych wrogów. Ta maska nie zawiera jednak tokoferolu, a octan tokoferylu - formę, z którą nie mam problemów.

Skład
Analiza na CosDNA. Flagowym składnikiem kremu jest witamina E, a obok niej - niacynamid i adenozyna. W składzie znajdziemy też kwas hialuronowy, i wyciągi: z wąkrotki azjatyckiej, jeżyny, trzciny i solirodu zielnego. W składzie są też roślinne substancje żelujące, które nadają masce ciekawa konsystencję galaretki. Bardzo starałam się uchwycić ją na ładnym filmie, ale po tym jak któryś raz kolejna porcja zeskoczyła na podłogę, musicie zadowolić się kiepskim:



Działanie
Używałam kremu cały grudzień i mogę powiedzieć tylko jedno: jest fantastyczny! Z pewnością pojawi się w zestawieniu ulubionych produktów roku 2017 (jak tylko uporam się z opracowaniem wyników ankiety). Krem nie jest tłusty, bardzo przyzwoicie nawilża, najlepsze jednak są długoterminowe efekty: rozświetlenie cery i to, jak dobrze rozjaśnia przebarwienia. Od kremu zwykle oczekuję, że będzie nawilżał i dobrze zamknie wcześniejsze kroki pielęgnacji, ten jednak dodatkowo działa niczym najlepsze serum. Producent poleca mieszać maskę z serum Freshly Juiced Vitamin Drop z witaminą C, ja jednak nie jestem jego wielką fanką (nie odpowiada mi tłustawa konsystencja) i zamiast niego używam boostera rozświetlającego z Biochemii Urody. Razem są naprawdę nie do pobicia. Dawno nie byłam tak zadowolona z kosmetyku, dlatego wybaczam mu nawet, że po nałożeniu przez chwilę nieco się klei. Używam go rano i zwykle w tym czasie robię i jem śniadanie, więc po prostu nie jest to dla mnie uciążliwe, ale fanki budzikowej funkcji "snooze" mogą woleć używać go w pielęgnacji wieczornej.



Gorvita, Żyworódka w płynie
Kolejny produkt kupiłam trochę przypadkiem, ponieważ potrzebowałam czegoś niedrogiego, żeby dobić do darmowej wysyłki  ;) Żyworódka Gorvity ma bardzo dobre opinie online i spełniała wymagania cenowe. Zdecydowałam, że w najgorszym wypadku zużyję ją na włosy lub będę psikać nią nogi po depilacji -w obu rolach zresztą również się spełniła.

Skład
Analiza na CosDNA. Skład jest naprawdę krótki - tylko woda, ekstrakt z żyworódki, ekstrakt z aloesu, gliceryna i konserwant. Powiedziałabym, że jest rewelacyjny, gdyby użytym konserwantem nie był DMD  Hydantoin - substancja będąca donorem formaldehydu, tj. uwalniająca go w bardzo niewielkich ilościach. Naukowy konsensus jest taki, że substancja jest bezpieczna, jednak, podobnie, jak filtrów przenikających, powinny unikać jej dzieci i kobiety w ciąży. Ja wolałabym, żeby Gorvita sięgnęła po mniej kontrowersyjny konserwant - w końcu jest w czym wybierać.

Działanie
To jeden z tych kosmetyków, o których można by sądzić, że nic nie robią, dopóki nie przestanie się ich używać. Odstawiłam ją na jakiś czas, aby przetestować inny tonik i w trakcie testów zauważyłam, że cera nie jest już taka promienna i zdrowa, jak wcześniej. Żyworódka koi podrażnioną skórę, dzięki ekstraktowi z aloesu bardzo ładnie nawilża,  a dzięki wysokiej zawartości witaminy C także wspomaga gojenie niespodzianek, znikanie przebarwień i pięknie rozświetla cerę. Jak wspomniałam wyżej, dobrze nadaje się też do włosów pod olej, a także do spryskiwania podrażnionej skóry ciała. Nie używałabym jej tylko na otwarte rany czy oparzenia - raz, że kosmetyki nie do tego służą, a dwa, może nieco irracjonalnie obawiałabym się, że składnik, którego nie uważam za zbyt wspaniały dostanie się wówczas do krwiobiegu. Przy stosowaniu na skórę nie ma takiego ryzyka - większość rzeczy, które nakładamy na twarz nie ma szans przeniknąć poza naskórek.

Czy kupię ją ponownie? Przyznam, że pisząc tę recenzję zaczęłam się nad tym zastanawiać, choć i tak planowałam poszukać dla niej alternatywy w ramach stopniowej wymiany posiadanych kosmetyków na wegańskie i cruelty free. W sieci można znaleźć sok z żyworódki również innym firm, także taki czystości spożywczej - polecam rozejrzeć się i wypróbować, ponieważ sama żyworódka jest naprawdę godna uwagi.



by Wishtrend, 1% Teca Barrier Cream
Produkt przysłany do recenzji przez Wishtrend.com

Przyznam, że jest to produkt, który trochę mnie skonfundował. Zasugerowałam się nazwą i byłam przekonana, że jest to krem barierowy - podobny do tych aptecznych, które stosuje się na miejsce suche, łuszczące czy objęte egzemą, aby zapewnić im warstwę izolującą je od otoczenia. Bardzo się ucieszyłam na możliwość jego wypróbowana, od długiego czasu bowiem cierpiałam na powracające egzemy nad górną wargą, na które nic nie pomagało. Uprzejma pani dermatolog podczas płatnej wizyty zapytała tylko "A Alantan pani zna?" Otóż znam. I nie pomagał.

Skład
Analiza na CosDNA. Kiedy krem do mnie dotarł i zaczęłam się zastanawiać, jak go stosować odkryłam, że reklamowane na podstronie produktu (która w tym momencie już się pojawiła) działanie jest nieco inne, niż się spodziewałam. Krem bowiem zawiera przede wszystkim ekstrakt z cantella asiatica, wąkrotki azjatyckiej w formie madekasoidu i kwas azjatykowy, które co prawda łagodzą podrażnienia i wspomagają gojenie, ale przede wszystkim służą rozjaśnianiu przebarwień i mogą również pogrubiać skórę - cantella to główny składnik sławnej esencji Duna z 2sol. Krem nadaje się więc do zwiotczałej skóry (np. na zapadniętą dolinę łez) a także do cery trądzikowej i z przebarwieniami.

Działanie
Byłam trochę w kropce, ponieważ zobowiązałam się do rzetelnej oceny działania kremu, a raczej nie miewam problemów z aktywnym trądzikiem ani przebarwieniami a na to, że krem może okazać się świetnym kremem pod oczy wpadłam jakieś dwie minuty temu podczas pisania tej recenzji. Na pomoc przyszły jednak święta, podczas których trochę pofolgowałam sobie z jedzeniem, jakiego na co dzień nie jem *khem* pierogi ruskie *khem*, unikanie nabiału jest zaś jednym z głównych powodów, dla których nie mam już problemów z trądzikiem. Problemy wróciły w postaci trzech gniewnych gul, z gatunku tych, które kokoszą się na twarzy tygodniami, nie mając zamiaru ani dojrzeć, ani zniknąć. Udało mi się nie rozpaczać dzięki temu, że przynajmniej miałam na czym przetestować krem (a także dlatego, że akurat nie wybierałam się na Sylwestra do ludzi). Krem zadziałał dużo lepiej, niż sądziłam - po około tygodniu gule odpuściły i wchłonęły się. Kolejne dwa tygodnie kontynuowałam kurację, aby upewnić się, że nie wrócą i zobaczyć, jak krem zadziała na przebarwienia. Dwa z trzech znikły bez śladu, trzecie może jednak wymagać dłuższego czasu oraz połączonych mocy witamin C+E. Działanie gojąco-kojące preparatu jest jednak bardzo dobre. Nie planuję kolejnego zakupu ani dalszego stosowania, ponieważ krem po prostu adresowany jest do problemów, z którymi na co dzień się nie borykam, tym  jednak, którzy się borykają - polecam spróbować.



Rohto CareCera High Moisture Skin Balm
Podczas gdy Teca 1% Barrier Cream okazał się mieć inne przeznaczenie, niż to, na które liczyłam, balsam CareCera okazał się strzałem w dziesiątkę. Trafiłam na niego dzięki recenzji Ratzilli, po której wiedziałam, że muszę go wypróbować. Jest to tłusty, parafinowy balsam podobny w konsystencji do Super wazeliny z Hada Labo, czyli trochę bardziej tłusty i nieco mniej kleisty niż ten "oryginalny" z Vaseline.

Skład
Analiza na CosDNA. Głównym składnikiem jest ochronna wazelina, tym jednak, co odróżnia od niej ten balsam jest kompleks ceramidowy, składający się z kilku ceramidów z cholesterolem oraz fitosfingozyną, mamy więc pełen komplet potrzebny do działania.

Działanie
Balsam jest rewelacyjny. Od kiedy go używam, nie miałam problemów z egzemą nad ustami i to wystarcza, żebym chciała stosować do już zawsze. Problemy towarzyszyły mi od paru lat, od kiedy odstawiłam retinoid i nie pomagało NIC, włącznie z kremem sterydowym, którego absolutnie nie powinno się stosować w okolicy ust. Mój ukochany krem z Rosette też nie dawał rady -  w zasadzie nic nie mogłam tam nakładać, poza czystą wazeliną czy nieszczęsnym Alantanem, ponieważ wszystko piekło. Balsam stosuję na noc, czasem na zmianę z nieodżałowanym ślimakowym Lip Treatmentem z PureSmile (został wycofany, a robił najlepsze, najmiększe i najbardziej gładkie usta!) oraz rano, kiedy wychodzę z domu. Wielka metalowa pucha starczy mi na całe wieki, szczególnie przy tak niewielkiej powierzchni stosowania. Balsam nadaje się też jako krem na mróz, chociaż osobiście nie stosowałam go w ten sposób, ponieważ jest tłusty i nie nadaje się pod makijaż i przyklejają się do niego włosy. Gdyby nie alkohol cetylowy pod koniec składu, z którym niezbyt się lubię, jestem pewna, że byłby też świetną (choć brudzącą) maską całonocną. Jest to drugi bok maski z Klairs z wit. E produkt, który nominowałabym do Hitów roku 2017.

Same hity zaś już niebawem - jak tylko uda mi się posegregować Wasze odpowiedzi w ankiecie. Oczywiście nie zabraknie też moich własnych nominacji!

Jeśli zaś chciałybyście nabyć maskę z Klairs lub krem by Wishtrend, możecie to zrobić w sklepie producenta z 5% rabatem z kodem FEBFEB05: